
w zwiazku z zakonczeniem zdjec chcialabym wyglosic komunikat (co prawda mam wrazenie, ze sama do siebie, ale co tam) znalazlam swoj kawalek podlogi - musze pchnac teraz studia jak najpredzej, zaczac nastepne i nie pozwolic sobie na wypadniecie z obiegu. lu na wysokich obrotach to ta lu, ktora lubie. do tej roboty potrzebny jest tylko wygodniejszy zestaw sluchawkowy :)
wiekszosc ekipy przechodzi syndrom odstawienia. to jest tak troche jak w dziecinstwie wracalam z obozow, biwakow itd to przez tydzien przynajmniej zamykalam sie w sobie pomstujac brak halasu wokol siebie, brak zamieszania i gadania o wszytskim do bladego switu. wiec teraz dzwonimy do siebie w kazdej blahej nawet sprawie, odgrazamy sie dzielnie ze szybko wejdziemy w jakis kolejny projekt itd. a ze kolejne projekty juz sa.... :) nie wiem nawet jakim innym sposobem niz realizacja tego wszytskiego, wyrazic swoja radosc, ze znow widze sens dzialania i pozbylam sie tego obrzydliwego przeczucia, ze przepuszam czas przez palce
dzis rano obudzil mnie sen: jestem dokladnie w tym momencie swojego zycia, ze wszytskimi planami i na poczatku dlugiej drogi, a tu, calkiem z nienacka rodze piecioraczki. sama. tzn jakos element meski zostal w tej historii zgrabnie, acz wymownie pominiety. cala piatka przyszla na swiat w pelni zdrowia, wiec radosc byla niczym niezmacona (zwlaszcza, ze to byly najpiekniejsze dzieci na swiecie, i az 5 par oczu patrzacych na mnie z taka bezinteresowna dozgonna miloscia i ufnoscia!), do momentu, w ktorym zdalam sobie sprawe, ze jestem sama i mam tylko 2 rece, wiec nawet nie moge tych wszytskich pierwiastkow ze mnie przytulic porzadnie, nie mowiac oczywiscie o zapewnieniu jakiegos miminum egzystencjalnego. i od tego momentu spirala przerazenia zaczela sie nakrecac, az wreszcie pekla z hukiem w momencie gdy zaczelam czuc jak pochlania mnie czarna dziura rozpaczy i zwatpienia. gdy sie obudzilam, zerwalam sie z lozka, zeby znalezc te dzieci...i dopiero po chwili zorientowalam sie ze to tylko sen...dawno juz tak mocno nic mi sie nie wkrecilo...no i dalo troche do myslenia.
jak bardzo zmienia sie nasza gotowosc na przyjecie tego co niesie zycie. jak bardzo zmieniamy sie my sami: z gotowosci na to co bedzie nam dane przechodzimy niespodziewanie w miejsce, z ktorego gotowi jestesmy kreowac swoje zycie, i dawac cos swiatu. z miejsca, w ktorym caly swiat przyslania drugi czlowiek przechodzimy poczatkowo chwiejnym, ale potem coraz pewniejszym krokiem w taki punkt, z ktorego roztacza sie szeroki widok, a my sami wybieramy dokad chcemy isc. i tak jest dobrze :)
houk :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz